Wystawa malarstwa Andrzeja Kołodziejka
Od niedzieli 19 listopada w Kamienicy Celejowskiej dostępna jest wystawa malarstwa Andrzeja Kołodziejka 1935 - 2001. Wystawa została otwarta w piątą rocznicę śmierci artysty.
Dzieło Andrzeja Kołodziejka zamknęło się pięć lat temu. I teraz, gdy on odszedł pozostawiając wciąż odczuwalne poczucie straty, musi ono bronić się samo, pozbawione już naturalnej osłony, jaką daje swemu dziełu twórca. Bronić to nie znaczy odpierać jakieś ataki – krytyczne czy też weryfikacyjne, prowadzone niekiedy z fałszywie przyjętych punktów widzenia. Bronić, w tym przypadku to potwierdzać rację i intencje autora, który zawarł je w swoim dziele jako wypowiedź, jako zapis postawy wobec siebie, sztuki, twórczości i swojego miejsca w świecie. Obrazy nie mówią, ale to wcale nie znaczy, że są nieme. Ich znaczenia i sensy wyrażane są innym językiem, ale dotyczą tych samych treści.
Pięć lat to niewiele, ale nawet nieduży dystans zmienia nieco sposób w jaki widzi się obrazy Kołodziejka – zaczyna pokrywać je patyna – w wielu przypadkach oznaczająca tylko starzenie się, w nielicznych szlachetnienie. Jak jest gdy chodzi o malarstwo Kołodziejka? – nie ulega najmniejszej wątpliwości, że zachowało tę samą świeżość i jednorodność malarskiego ujęcia rzeczywistości jakie dał mu ich autor. Zachowały rzadki walor pewności konstrukcji złożonej pozornie tylko z plam barwnych, ale pewność ta jest nadal znakiem nieomylności – inaczej malować nie było można.
Spojrzenie z nawet tak niewielkiego dystansu, pozwala lepiej dostrzec granice, w jakich zamknęła się sztuka Kołodziejka, ale też na wszystko, co w granicach tych się mieści. Trudno tu o zaskoczenie, to malarstwo zawsze wyróżniało się konsekwencją, nawet jeśli łączy w sobie tak odległe od siebie, przynajmniej jeśli wziąć pod uwagę definicje, malarskie terytoria jak abstrakcja i tradycyjnie ujęty pejzaż. Sztuka Kołodziejka takim definicjom nawet nie zaprzecza, ona jest ponad nie. I – co dziś widać wyraźniej – z założenia i przekonania, że punktem odniesienia każdego artysty powinno być to, co trwałe, a nie to, co zmienne. Andrzej Kołodziejek był zbyt świadomy swoich zamierzeń i celów twórcą, by o tym nie widzieć, że mnogość definicji najczęściej jest oznaką uwiądu samej sztuki. Sam tego doświadczył, przez wiele lat uprawiał malarstwo abstrakcyjne, ale traktował je jako swoistą próbę znalezienia własnej drogi. W abstrakcji osiągnął niemal wszystko, było to jednak zbyt mało, by mógł przy tym pozostać. Zdał sobie sprawę z wewnętrznych ograniczeń abstrakcji, powtarzać się nie zamierzał. Sam doszedł do punktu, o którym znany amerykański abstrakcjonista Ben Nicholson powiedział, że malarstwo „opierając się na doświadczeniach abstrakcji musi powoli przejść z powrotem do kształtowania figuratywnego”. I Kołodziejek to zrobił, choć bez niczyjej podpowiedzi, zrobił to sam, a nie zostawił przecież za sobą pustego pola, lecz miano i pozycję jednego z najciekawszych abstrakcjonistów polskich. Jeśli zachowało jeszcze jakąś wartość pojęcie szczerości wobec siebie, to z pewnością tak było w przypadku Kołodziejka.
Zdawał sobie przecież sprawę, czym ryzykuje, co taka zmiana oznacza w środowisku, w którym żył i które współkształtował, musiał wiedzieć, na jaki rodzaj (i od kogo) krytyki się naraża. A jednak nie zawahał się. W tamtych latach było to aktem odwagi, choć częściej mogło się spotkać z opinią o rezygnacji. Było to łatwiejsze i bardziej wpisane w „aktualność” niż – też w końcu nie tak trudne – zrozumienie, że nie dla wszystkich chwilowa moda może czy wręcz powinna zobowiązywać, że to nie błyskające na moment sławy mają wyznaczać kierunek wszystkim. Jeszcze trudniejsze było pojęcie tego, że w sztuce teraźniejszość jest tylko jedną z nieskończonej ilości barw tworzących obraz sztuki, że dzisiejsi mistrzowie (częściej „mistrzowie”) w niczym nie są lepsi od tych dawniejszych. Ważna jest natomiast szerokość perspektywy spojrzenia na sztukę, ile się w niej mieści prawdy, a ile koniunkturalizmu. Dyktat nowoczesności, jak każdy dyktat podporządkowuje sobie słabych – Kołodziejek mu się nie poddał. Poszedł w zupełnie innym kierunku, na pozór jakby pod prąd, w rzeczywistości całkowicie własną ścieżką. Powrót do malarstwa najogólniej określanego tradycyjnym, z tradycją miał o tyle wspólnego, że wrócił do miejsca, w którym jedna dotąd droga sztuki rozeszła się w różne strony. Przede wszystkim jednak Kołodziejek nie tyle wrócił, co dopełnił własnego oglądu świata, dookreślił swoją postawę jako twórcy, ale bardziej jeszcze jako człowieka. Zazwyczaj rozróżnienie to znaczy niewiele, lecz tutaj składa się znakiem jedności życia i sztuki. Nie trzeba mówić, jak rzadka to dziś postawa. W tym miejscu pojawił się Kazimierz Dolny i to pojawił się w bardzo istotny sposób. Nie tylko dlatego, że w Kazimierzu malarstwo pejzażowe miało swoje naturalne, potwierdzone pokoleniami twórców miejsce. Nie tylko dlatego też, że w Kazimierzu znalazł Kołodziejek wszystko to, co było mu potrzebne do malowania: kolor, światło, szczególną barwę powietrza i nieba. Znalazł tu coś jeszcze – tutaj owa postawa nabierała kształtu pełni i prawdy. Nie trzeba mówić, że postawa ta ma głęboko romantyczne podłoże, z tym, że mniej tu romantyzmu w sensie usposobienia, co romantyzmu w spostrzeganiu i interpretacji rzeczywistości. Rozumianej przede wszystkim jako natura. W dużym mieście podszyte jest to jakimś fałszem (mieszczańska tęsknota za nieskażoną naturą traktowaną jako coś zewnętrznego). W Kazimierzu tej dwuznaczności nie ma. Andrzej Kołodziejek świadomie wybrał Kazimierz tak samo jak przed nim wielu artystów opuściło duże miasta i osiedliło się w małych mieścinach, często wsiach tworząc tam kolonie artystyczne. Bodaj najpiękniej w swojej poezji wyraził to Rainer Maria Rilke zwłaszcza w latach, gdy tworzył w Worpswede pośród malarzy – założycieli tamtejszej koloni artystycznej. Przypadek Kołodziejka potwierdził tylko, że postawa ta nie stała się jedynie częścią historii, ale potwierdził też, że jest w niej wielka moc twórcza. Kołodziejek potrafił ją wykorzystać.
Kazimierz pięć lat temu stracił wybitnego malarza, w Kazimierzu zostało jego wybitne dzieło. Przychodzi czas, by zacząć przyglądać mu się z rosnącą uwagą
źródło: www.muzeumnadwislanskie.pl
Pięć lat to niewiele, ale nawet nieduży dystans zmienia nieco sposób w jaki widzi się obrazy Kołodziejka – zaczyna pokrywać je patyna – w wielu przypadkach oznaczająca tylko starzenie się, w nielicznych szlachetnienie. Jak jest gdy chodzi o malarstwo Kołodziejka? – nie ulega najmniejszej wątpliwości, że zachowało tę samą świeżość i jednorodność malarskiego ujęcia rzeczywistości jakie dał mu ich autor. Zachowały rzadki walor pewności konstrukcji złożonej pozornie tylko z plam barwnych, ale pewność ta jest nadal znakiem nieomylności – inaczej malować nie było można.
Spojrzenie z nawet tak niewielkiego dystansu, pozwala lepiej dostrzec granice, w jakich zamknęła się sztuka Kołodziejka, ale też na wszystko, co w granicach tych się mieści. Trudno tu o zaskoczenie, to malarstwo zawsze wyróżniało się konsekwencją, nawet jeśli łączy w sobie tak odległe od siebie, przynajmniej jeśli wziąć pod uwagę definicje, malarskie terytoria jak abstrakcja i tradycyjnie ujęty pejzaż. Sztuka Kołodziejka takim definicjom nawet nie zaprzecza, ona jest ponad nie. I – co dziś widać wyraźniej – z założenia i przekonania, że punktem odniesienia każdego artysty powinno być to, co trwałe, a nie to, co zmienne. Andrzej Kołodziejek był zbyt świadomy swoich zamierzeń i celów twórcą, by o tym nie widzieć, że mnogość definicji najczęściej jest oznaką uwiądu samej sztuki. Sam tego doświadczył, przez wiele lat uprawiał malarstwo abstrakcyjne, ale traktował je jako swoistą próbę znalezienia własnej drogi. W abstrakcji osiągnął niemal wszystko, było to jednak zbyt mało, by mógł przy tym pozostać. Zdał sobie sprawę z wewnętrznych ograniczeń abstrakcji, powtarzać się nie zamierzał. Sam doszedł do punktu, o którym znany amerykański abstrakcjonista Ben Nicholson powiedział, że malarstwo „opierając się na doświadczeniach abstrakcji musi powoli przejść z powrotem do kształtowania figuratywnego”. I Kołodziejek to zrobił, choć bez niczyjej podpowiedzi, zrobił to sam, a nie zostawił przecież za sobą pustego pola, lecz miano i pozycję jednego z najciekawszych abstrakcjonistów polskich. Jeśli zachowało jeszcze jakąś wartość pojęcie szczerości wobec siebie, to z pewnością tak było w przypadku Kołodziejka.
Zdawał sobie przecież sprawę, czym ryzykuje, co taka zmiana oznacza w środowisku, w którym żył i które współkształtował, musiał wiedzieć, na jaki rodzaj (i od kogo) krytyki się naraża. A jednak nie zawahał się. W tamtych latach było to aktem odwagi, choć częściej mogło się spotkać z opinią o rezygnacji. Było to łatwiejsze i bardziej wpisane w „aktualność” niż – też w końcu nie tak trudne – zrozumienie, że nie dla wszystkich chwilowa moda może czy wręcz powinna zobowiązywać, że to nie błyskające na moment sławy mają wyznaczać kierunek wszystkim. Jeszcze trudniejsze było pojęcie tego, że w sztuce teraźniejszość jest tylko jedną z nieskończonej ilości barw tworzących obraz sztuki, że dzisiejsi mistrzowie (częściej „mistrzowie”) w niczym nie są lepsi od tych dawniejszych. Ważna jest natomiast szerokość perspektywy spojrzenia na sztukę, ile się w niej mieści prawdy, a ile koniunkturalizmu. Dyktat nowoczesności, jak każdy dyktat podporządkowuje sobie słabych – Kołodziejek mu się nie poddał. Poszedł w zupełnie innym kierunku, na pozór jakby pod prąd, w rzeczywistości całkowicie własną ścieżką. Powrót do malarstwa najogólniej określanego tradycyjnym, z tradycją miał o tyle wspólnego, że wrócił do miejsca, w którym jedna dotąd droga sztuki rozeszła się w różne strony. Przede wszystkim jednak Kołodziejek nie tyle wrócił, co dopełnił własnego oglądu świata, dookreślił swoją postawę jako twórcy, ale bardziej jeszcze jako człowieka. Zazwyczaj rozróżnienie to znaczy niewiele, lecz tutaj składa się znakiem jedności życia i sztuki. Nie trzeba mówić, jak rzadka to dziś postawa. W tym miejscu pojawił się Kazimierz Dolny i to pojawił się w bardzo istotny sposób. Nie tylko dlatego, że w Kazimierzu malarstwo pejzażowe miało swoje naturalne, potwierdzone pokoleniami twórców miejsce. Nie tylko dlatego też, że w Kazimierzu znalazł Kołodziejek wszystko to, co było mu potrzebne do malowania: kolor, światło, szczególną barwę powietrza i nieba. Znalazł tu coś jeszcze – tutaj owa postawa nabierała kształtu pełni i prawdy. Nie trzeba mówić, że postawa ta ma głęboko romantyczne podłoże, z tym, że mniej tu romantyzmu w sensie usposobienia, co romantyzmu w spostrzeganiu i interpretacji rzeczywistości. Rozumianej przede wszystkim jako natura. W dużym mieście podszyte jest to jakimś fałszem (mieszczańska tęsknota za nieskażoną naturą traktowaną jako coś zewnętrznego). W Kazimierzu tej dwuznaczności nie ma. Andrzej Kołodziejek świadomie wybrał Kazimierz tak samo jak przed nim wielu artystów opuściło duże miasta i osiedliło się w małych mieścinach, często wsiach tworząc tam kolonie artystyczne. Bodaj najpiękniej w swojej poezji wyraził to Rainer Maria Rilke zwłaszcza w latach, gdy tworzył w Worpswede pośród malarzy – założycieli tamtejszej koloni artystycznej. Przypadek Kołodziejka potwierdził tylko, że postawa ta nie stała się jedynie częścią historii, ale potwierdził też, że jest w niej wielka moc twórcza. Kołodziejek potrafił ją wykorzystać.
Kazimierz pięć lat temu stracił wybitnego malarza, w Kazimierzu zostało jego wybitne dzieło. Przychodzi czas, by zacząć przyglądać mu się z rosnącą uwagą
źródło: www.muzeumnadwislanskie.pl
Komentarze